Nie dawno na FB pojawił się ciekawy wpis o ul Garbary. Autor opisywał swoje dawne młode lata. (Ucieszył się, gdy zaproponowałem mu wstawienie jego wspomnień do tematu ulicy na naszym forum i oczywiście to zrobiłem)
Na FB pojawiła się kolejna perełka. Tym razem barwny opis dotyczy rejonu ul. Naruszewicza. Pan Andrzej Andre Andrzejewski, opowiedział o czasach wcześniejszych niż te, które ja wspominałem. Napisałem mu o temacie ulicy znajdującym się tu, na Bunkrze. Przeczytał i odpisał : " (...) ... jestem po ogromnym wrażeniem. Nie myślałem bowiem, że jest Ktoś, kto poświęci aż tyle uwagi tej niepozornej uliczce. Doskonały opis, wspaniałe zdjęcia, jednym słowem - kapitalne! Dzięki za jeszcze jedną porcję wspomnień."
A oto cały tekst wspomnień Pana Andrzeja, które opisał na FB:
"(...) Ulica, która wprawdzie nadal figuruje na planie miasta, lecz jest już zupełnie nie ta sama. Ta z moich czasów bardziej przypominała brukowany kocimi łbami, prawie niezauważalny podły zaułek niż wielkomiejską arterię. Niemniej nadal przywołuje tyle niezwykłych wspomnień i budzi tyle sentymentu, że aż łza kręci się w oku.
Otóż nostalgię za „starym podwórkiem” wywołuje być może to, że od dawna nie mieszkam nawet w pobliżu - bo wiele lat temu, szukając „wielkiego świata” los rzucił mnie do smaganej wiatrem, portowej Gdyni - ale miłość do ukochanej Bydgoszczy pozostała.
Całe dzieciństwo oraz wczesną młodość w latach 1950-60, spędziłem wraz z rodzicami, młodszą siostrą i jeszcze młodszym bratem, w domu dziadków w narożnej kamienicy między ulicami: Królowej Jadwigi a Gabary. Ulice, jak wszystkie ongiś w Bydgoszczy, szare, zadymione, pokryte sadzą z niezliczonych kominów, poza efektownymi elewacjami równie szarych kamienic, nie miały w sobie nic interesującego, lecz w sąsiedztwie, niczym niedostępna twierdza „dominowała” uliczka Naruszewicza. Wąska, wyłożona bezładnie narzuconym brukiem, z dwoma gazowymi latarniami i jednym koślawym chodnikiem, zaczynała się wis a wis starej kuźni przy ul Garbary, a kończyła za zakrętem obok domu Sulimy Kamińskiego przy Król. Jadwigi. Nie imponowała długością lecz dzięki swojej szczególnej „urodzie”, również nie zachęcała do wejścia, nawet najbardziej odważnego z przechodniów. Do tego świadomość; kto na niej rządzi, skłaniała do odwiedzin jedynie… dzielnicowego. Wszak któż, albo po cóż chciałby wchodzić w ulicę, którą - idąc od nieistniejącej już kuźni, po prawej stronie musiał minąć parterowy, kryty czerwoną dachówką dom Rycha-„Guzika”. Z lewej, naprzeciw, brylowała efektowna, chociaż sypiąca się, kamienica Krzycha-„Kubasa” a jeszcze dalej, zdobna czynszówka Wojtasa-„Kamasza”. (Wymienieni, to nie właściciele posesji, a rezydenci, którzy, oprócz nauki w niedalekiej podstawówce, dbali o „porządek” w fyrtlu.) Po środku, za ścianą „szałerków” rozciągały się ogrody - czyli przydomowe warzywne zagoniki z wysokim murem garbarni w tle. Dopiero kawałek dalej, otoczona żywopłotem, pełna ornamentów stylowa willa była jedynym urozmaiceniem ulicy.
Po przeciwnej stronie - poza niedawno wybudowanym budynkiem uczelni - w zasadzie niewiele się zmieniło do dzisiaj.
Lecz wtedy, wszystko to stanowiło zwarty, zamknięty rewir, do którego mieli prawo wstępu tylko nieliczni spoza miejscowej ferajny. – Naturalnie żadnych szans nie mieli chłopaki z Koziego Rynku ani z ulicy Łokietka.
Byłem wyjątkiem - może dla tego że z „Królówki”? A może, że… od starego Andrzejewskiego? - w każdym razie przyjęto mnie bez zastrzeżeń. Mało, niebawem obwołano - Wodzem. Jednak hersztowanie rozwydrzonej bandzie nie spełniało moich wybujałych ambicji przywódcy, postanowiłem więc stworzyć, najpierw indiański szczep Delewarów, a niedługo potem… własne, niezależne księstwo – Księstwo Naruszewicza. Wprawdzie niewielu wiedziało kim był Naruszewicz, ale księstwo powstało. Oczywiście z własną flagą, godłem – tylko hymn był w stanie ciągłego sporu. Jako miejsce zebrań Rady Starszych – czyli tych, którzy skończyli podstawówkę – służyło obszerne podwórko na zapleczu ówczesnej fabryki kartonów. Oddzielone od ulicy kutym parkanem, z trzema rozłożystymi kasztanowcami, trzepakiem i piaskownicą, było jednocześnie: ogródkiem zabaw, placem turniejowym oraz głównym Areopagiem miejscowej „społeczności”, czyli dla chłopaków w wieku 12 - 16 lat (dziewczyn jakoś nie było). Tu, oprócz ważnych narad, rozgrywały się bitwy, turnieje, jak również rozgrywki sportowe, gdzie głównymi dyscyplinami były: gra w klipę, wyścigi fajerek, no i oczywiście pikuty – finezyjne wbijanie scyzoryka w piasek. W rozgrywkach rej wodzili: Henek -„Domas”, Romuch -„Góra”, Jachu -„Kwapa”, Wiechu Delert, Włodas -„Kruszyna”, ale najlepiej sobie radził Rychu Krzoska. Na nich też zawsze mogłem liczyć, zwłaszcza gdy wkraczaliśmy na ścieżkę wojenną z hałastrą z ulicy Jackowskiego.
Oczywiście jako szanujące się księstwo, mieliśmy również zapędy i m p e r i a l n e. Chodziło głównie o „zamorską” wyspę. U wylotu ulicy Naruszewicza w stronę Brdy, parę metrów od brzegu wystawała z wody niewielka, zakrzaczona wysepka – dzisiaj w pełni zagospodarowany uczelniany półwysep. Oczywiście największe zakusy mieli na nią chłopaki z Łokietka, zatem trzeba było kilku zażartych bitew, zanim wzięliśmy wyspę w całkowite posiadanie.- Do niczego nie przydatna, ale była naszą dumną kolonią.
Mimo licznych zastrzeżeń co do działalności księstwa – przede wszystkim obcych uczuciowo dorosłych – w zasadzie nie byliśmy groźni dla nikogo. Nasze wykroczenia polegały: na własnym regulowaniu czasu świecenia latarń, grze w piłkę na środku ulicy pod oknami domów, ewentualnie jeździe na zderzaku przejeżdżającego samochodu. Mimo to dzielnicowy - ważniacki sierżant z posterunku na Dworcowej - miał nas stale na oku. Zjawiał się nagle nie wiadomo skąd, i zawsze znajdował powód do brutalnej interwencji. Na nic zdawały się nasze wstawiennictwa, gdy przyłapanego złoczyńcę zamiast sprać służbową pałą po tyłku, bestialsko za kołnierz prowadził do ojca – a to przecież zakrawało na nieludzkie traktowanie obywatela, …w dodatku „suwerennego państwa”.
Niezależnie od szykan oraz przeciwności losu, byliśmy do końca zgraną paczką, zawsze gotowi na pomoc w trudnych chwilach. Kierowani własnym kodeksem zawsze mogliśmy na siebie liczyć.
Niestety, czas robił swoje. Wiara dorastała, przy tym wszystko co szlachetnie-wzniosłe, przestawało być ważne. Powoli nas ubywało, a po paru latach… ulica stała się pusta. O Księstwie Naruszewicza pozostały tylko nikłe wspomnienia.
Teraz, ile razy przyjeżdżam w odwiedziny, droga z dworca niezmiennie prowadzi ulicą „której niema”.
- Natomiast Bydgoszcz zapewne do teraz nie ma świadomości, że ongiś, przed laty, w jej murach usadowiło się KSIĘSTWO.
Ul. Naruszewicza. Kiedyś ciasna, zapomniana uliczka - teraz... się "r o z p ł y n ę ł a"
Po przeczytaniu tych wspomnień, opisałem Panu Andrzejowi kilka swoich, dotyczących np. wymienionych tam osób... Odpisał na to:
"Słowa otuchy! - znaczy że jest ciągłość pokoleń. Lecz podejrzewam, że o istnieniu "księstwa" nikt już nie pamięta. Zatem pozdrawiam zarówno "podwładnych"

, jak i wszystkich obecnych mieszkańców ul. Naruszewicza. A przede wszystkim Pana"